Pamiętniki św. Zygmuta Szczęsnego (1)

Przejścia mojej rodziny, spowodowane powstaniem listopadowym, opisałem już w życiu siostry mej Pauliny, nie będę ich przeto powtarzać, ograniczając się do przytoczenia kilku najważniejszych wypadków, niezbędnych do całości opowiadania. Na wieść o ustąpieniu wielkiego księcia Konstantego z Warszawy i o rozpoczęciu wojny narodowej wszystkie szkoły polskie na Litwie i Rusi zostały zamknięte, a uczniowie do rodziców wyprawieni; i ja przeto z bratem wróciłem do Wojutyna. Ojciec, z podkopanym już zdrowiem, bawił wówczas w Żytomierzu, zajęty swym urzędowaniem, na próżno kołacząc o urlop, matka więc z sześciorgiem dzieci sama radzić sobie musiała. Do nas dwóch starszych, nie chcąc, abyśmy się rozpróżnowali, przyjęła guwernera z Liceum Krzemienieckiego, niejakiego Budziłowicza; po wkroczeniu jednak Dwernickiego na Wołyń, gdy młody nasz mentor pospieszył pod sztandary narodowe, pozostaliśmy znowu bez męskiej opieki. Po świetnej bitwie pod Boremlem, kiedy zagrożony otoczeniem zewsząd przez przeważne siły nieprzyjacielskie Dwernicki zmuszony się widział ustąpić do Galicji, uwolnione od groźnego przeciwnika żołdactwo moskiewskie rozsypało się po całej okolicy, rabując i niszcząc napotkane po drodze szlacheckie dwory. Kiedy i Wojutyn nawiedziła plaga, matka moja, ostrzeżona w porę, zdołała schronić się z dziećmi w gęstych zaroślach ogrodu; nie chcąc jednak narażać się na ponowne napady, wyjechała z nami do Zboroszowa, a gdy i tam bezpieczeństwa nie znalazła, schroniła się do Galicji, gdzie aż do później jesieni pozostała. Nadjechał też i ojciec, uwolniwszy się wreszcie od urzędowania, ale zdrowie jego już tak było zagrożone, że obległ niebawem i po ciężkich cierpieniach w początku 1833 roku życie zakończył. Po tak ciężkiej stracie matka, zbolała i przygnębiona coraz to nowymi klęskami na kraj spadającymi, w przywiązaniu tylko do osieroconych dzieci i uczuciu obowiązku czerpała siłę do stawienia czoła tak trudnym okolicznościom. Najcięższą jej troskę stanowiło wychowanie dzieci, zwłaszcza synów, w całkiem odmiennych, niżby serce pragnęło, warunkach.

Wnet po uśmierzeniu powstania rząd rosyjski rozpoczął bezwzględną zagładę wszystkich żywiołów narodowych, zaliczając do ich rzędu nawet i katolicyzm. Odjęto prowincjom zabranym Statut Litewski, zamieniając go Swodem Zakonow; wygnano ze szkół i ze wszystkich jurysdykcji język polski, wprowadzając natomiast rosyjski. Całkiem zamknięto Uniwersytet Warszawski i Liceum Krzemienieckie, przenosząc fundusze tego ostatniego i z takim trudem zgromadzone przez Tadeusza Czackiego księgozbiory i muzea. W Uniwersytecie Wileńskim pozostawiono tylko fakultet medyczny pod nazwą Akademii Medycznej, w której wykłady pozostawiono w języku łacińskim. Fakultet teologiczny przekształcono na Akademię Duchowną, którą w kilka lat później przeniesiono do Petersburga. We wszystkich gimnazjach i szkołach powiatowych wprowadzono język wykładowy rosyjski; że zaś nie znalazło się dość nauczycieli tej narodowości do obsadzenia nimi wszystkich katedr, pozostawiono więc do czasu tych Polaków, którzy się zobowiązali wykładać w języku urzędowym, poprzestając na przysłaniu do każdej szkoły dyrektora, inspektora i nauczycieli języka rosyjskiego, geografiii historii z głębi caratu. Żadne podobno miast nie zostało z taką zawziętością zgnębione jak Krzemieniec. Nie zostawiono tam nawet szkoły powiatowej; gmach licealny oddano na schizmatyckie seminarium, z trzech zaś kościołów: licealnego, bernardyńskiego i bazyliańskiego, nie pozostawiono ani jednego: wszystkie na cerkwie obrócono! Z grona profesorów licealnych wielu usunęło się zupełnie od publicznej służby, kilku – między którymi Jakubowiecz i Daniłowicz, zaszczytnie znani w świecie naukowym – rozrzucono po uniwersytetach rosyjskich, z pozostałych zaś, których konieczność materialna zmuszała do przyjęcia wymaganych przez rząd warunków, złożono koszlawe grono nauczycieli gimnazjalnych pod wodzą kilku rodowitych Moskali i powierzono im nowo założone gimnazjum w Łucku, które pomieszczono w klasztorze wygnanych z Łucka sióstr miłosierdzia. Przy obsadzaniu katedr tak mało zważano na specjalne wykształcenie, że wykład łaciny powierzono Dionizowi Jakutowiczowi, znanemu przyrodnikowi, który nigdy może przedtem ani Cycerona, ani Wergiliusza w ręku nie trzymał. Nasłani znowu z głębi Rosji nauczyciele, po większej części popowicze, z powodu nieokrzesanego grubiaństwa swego i niedostatecznego wykształcenia naukowego nie mieli żadnego moralnego wpływu, a raczej wpływ ich był całkiem ujemny, pobudzający z jednej strony do nienawiści przeciwko obcym żywiołom, z drugiej zaś zachęcający młodzież do płatania coraz to nowych a najczęściej złośliwych figlów nielubionym przybyszom.

Kiedy na żądanie umierającego ojca matka moja umieściła mię w Łucku, miałem wówczas zaledwie lat dziesieć, przylgnąłem jednak całym sercem do grona starszych kolegów, prowadzących zaciętą wojnę z moskiewskim żywiołem. Nikt nie podpatruje tak trafnie najskrytszych wad przełożonych jak młodzież, co obcując z nimi ustawicznie, z najdrobniejszego objawu wnęt odgadnie grunt charakgeru. Inspektor Naumenko, który objął karedrę rosyjskiej literatury, wyobraził sobie, że na życie jego czyhają i lękał się własnego cienia. Spostrzegłszy to uczniowie podłożyli cztery pukawki strzelające pod nogi krzesła, na którym w klasie siadywał; gdy zaś te z trzaskiem pod ciężarem jego pękły, tak się przestraszył, że upadł na ziemię prawie bezprzytomny i długo słowa przemówić nie był w stanie. Nauczyciel znowu historii i geografii Popow czuł nieprzepartą skłonność do kieliszka, tak że zaledwie z lekcji wracał do swego mieszkania, wnet wołał na służącego, z Rosji też przywiezionego: „Wańka! Zakuska i wodka!”, po czym zjawiał się Wańka z butelką w jednym ręku, a z kwaśnymi ogórkami w drugim. Podsłuchawszy to po kilkakroć na dzień powtarzające się wołanie Popowa, jeden z najsprytniejszych malców, doskonale naśladujący głos nauczyciela, wyłaził na dach wnet po lekcji i w chwili, gdy Popow wchodził na próg swego mieszkania, krzyczał przez komin: „Wańka! Zakuska i wodka!” Wściekał się nauczyciel i wysyłał pogoń za szubrawcem, nim jednak ciężki Wańska na dach się wgramolił, zwinny malec już dawno w bezpiecznej był kryjówce.

Łatwo odgadnąć, że wpływ takich apostołów rusyfikacji był całkiem chybiony, tak że młodzież coraz to większego wstrętu do moskiewszczyzny nabierała. Patriotyzm był gorący i ogólny, zasadzał się jednak wyłącznie na nienawiści zaborców i na gotowości stoczenia z nimi ponownej orężnej walki, o pracy zaś nad odrodzeniem narodowym nikomu się jeszcze nie śniło. Ulubioną zabawą uczniów było rozdzielenie się na dwa obozy, przedstawiające Polaków i Moskali, i stoczenie bitwy, w której Polacy zawsze byli górą, gdyż obie strony zarówno się o to starały. Najtrudniej było wyszukać wodza dla Moskali, kończyło się też zawsze na jednym, co się tego chętnie podejmował, niejakim Brzeźniakiewiczu, synu księdza unickiego, który brak zdolności zastąpić usiłował podlizywaniem się szkolnej władzy. Na jednej z przechadzek, odbytych za miastem, młodzież bawiła się w ulubioną wojnę, polskie hufce pod wodzą szóstoklasisty Mrozowskiego, moskiewskie zaś owego Brzeźniakiewicza; gdy więc jak zwykle walka skończyła się całkowitym pogromem Moskali, którzy wszyscy utracili czapki, co było znakiem wzięcia do niewoli, rozochocona zwycięstwem wiara zapragnęła zamanifestować tryumf swój powieszeniem nieprzyjacielskiego woda. Opasano przeto Brzeźniakiewicza sznurami pod pachami i przy hucznych okrzykach: „Zdrajcy na szubienicę!” wywindowało go na gałąź. Niedaleko od placu boju przechodził gościniec a los fatalny tak zrządził, że w chwili wykonania haniebnego wyroku przejeżdżał tamtędy jakiś rosyjski pułkownik, który usłyszawszy niezwykłe wrzaski, wysiadł z powozu i zbiżył się do rozswawolonej młodzieży. Na próżno nauczyciel Polka, obecny zabawie, tłumaczył mu, że to żart niewinny, nie mający żadnego politycznego znaczenia, na skargę pułkownika gubernator zarządził surowe śledztwo, skutkiem którego nauczyciel stracił miejsce, Mrozowski skazany został na sołdaty, uczniowie zaś, co wzięli udział w wieszaniu, poszli na dwa tygodnie do aresztu. Jeden Brzeźniakiewicz wyrósł w oczach naszych cywilizatorów na bohatera i był w szczególny sposób przez nich protegowany.

O ile jednak praca nad zjednaniem młodzieży dla idei rządowych okazała się bezowocną, o tyle mniej świadomie działający pierwiastek rozkładowy moskiewski odziaływał skutecznie na skażenie moralności uczniów. W pierwszym już roku szkolnej reformy zagnieździły się między uczniami takie nadużycia, o jakich w dawnych szkołach pojęcia nawet nie miano. Polski system edukacyjny, czy to w świeckich, czy w duchownych szkołach, pod względem moralności zależał na zbliżeniu, o ile możności, wychowania publicznego do normy życia rodzinnego. Między nauczycielem i uczniem zawiązywał się stosunek tak serdeczny, jak między ojcem i synem: wszyscy przełożeni tak szczerze interesowali się swymi wychowańcami, jak gdyby istotnie najbliższe węzły krwi ich łączyły. Nauczyciele nawiedzali codziennie mieszkania uczniów, śledzili za ich zajęciami, dopomagali im w naukowych pracach, kontrolowali towarzyskie ich stosunki, starając się w porę zapobiec każdemu niebezpieczeństwu, uratować od grożącego zgorszenia, niezwłocznie przy tym wydalając niepoprawnych. Suzdalska przeciwnie metoda zależała na zupełnym nietroszczeniu się o stan sumienia dzieci, o ich stosunek do Boga i bliźniego, byle zachowanie się ich względem rządu było nienaganne. Pijaństwo, rozpusta, hulatyka były więcej niż tolerowane między młodzieżą; zachęcano niemal do tego rodzaju wybryków w przekonaniu, iż najskuteczniej odwracają one od patriotycznych knowan. Zwichnięty też kierunek naukowych wykładów i całkowite wyłączenie języka polskiego z liczby obowiązujących przedmiotów cofnęły niezmiernie i pod względem wykształcenia umysłowego młode pokolenie w porównaniu ze starszym, kształconym w Wilnie i Krzemieńcu. Jeśli więc nie udał się rządowi moskiewski prozelityzm, to ruina uczciwych między młodzieżą obyczajów w znacznej części się powiodła. Pod względem narodowości uczniów w prowincjach zabranych, ta była ryczałtowo polska. W łuckim np. gimnazjum na trzystu uczniów było dwóch tylko prawosławnych i obaj byli Małorosy, synowie osiadłych dawno nad Styrem właścicieli ziemskich, nie tylko umiejących dobrze po polsku, ale używających tego języka nawet w kółku domowym. Kiedy pod dwóch latach gimnazjum dla szczupłości pomieszczenia przeniesione zostało do Klewania, liczba Polaków wzrosła wnet do pięciuset, prawosławni zaś ciż sami dwaj pozostali, bratając się szczerze z żywiołem miejscowym.

Lecz nie na tym koniec owego niszczącego wszystko, co polskie, wandalizmu. Wiedział rząd dobrze, iż póki wiarą swoją Polacy stoją na Piotrowej opice, asymilacja ich i całkowite pochłonienie jest niemożebne; toteż jednocześnie z narodowym poczęło się i prześladowanie religijne; pierwszą zaś na tym polu ofiarą pali w połowie już zniszczeni przez Katarzynę II unici. Nie będę tu powtarzał okropnych, a tak powszechnie znanych już dzisiaj dziejów owego machiawelstwa, gdzie zdrada nielicznych apostołów podała rękę bezczelnej tyranii; przytoczę tylko kilka drugorzędnych z walki tej epizodów, które dziecinną wyobraźnię moją uderzyły.

Kiedy bazylianie poczajowscy bez względu na groźby i obietnice prześladowców odmówili stganoowczo przejścia na prawosławie, z rozkazu rządu rozesłano wiernych zakonników po różnych klasztorach schizmatyckich w głębi Rosji, na ich zaś miejsce sprowadzono do Poczajowa liczny zastęp mnichów moskiewskich pod wodzą znanego z fanatycznej nienawiści do Rzymu archimandryty. Zaldwie to mrowie czerńcow rozgościło się w klasztorze, wnec nocne widma poczęły straszyć uzurpatorów, wyprawiając wrzaski po korytarzach i zjawiając się w celach. Przerażenie było wielkie wśród zabobonnej gawiedzi, ale archimandryta gromił zlęknionych, przypisując owe zjawiska bujnej ich wyobraźni. Niedługo jednak czekał na przekonanie się o rzeczywistości strachów. Pewnej nocy, gdy snem głębokim usnął w zamkniętej z wewnątrz celi, zbudził się nagle, usłyszawszy niezwykły jakiś łoskot około swego łóżka. Otworzywszy oczy, spostrzegł przy świetle księżyca, tuż przy sobie, wyniosłą jakąś postać w polskim stroju, z karabelą u boku, trupio bladą, która doń w te słowa grobowym przemówiła głosem:

„Jestem Potocki, starosta kaniowski, fundator tej świątyni, w której i prochy moje spoczywają. Ostrzegam was, abyście się co rychlej stąd wynosili, bo ja nie zniosę nieproszonych przybyszów i jeśli do trzech dni nie opuścicie tych murów, to klnę się, że noga żywa z was tu nie pozostanie. Na dowód zaś, że ja tu byłem we własnej osobie, zostawiam ci but mój, w którym mię pochowano”.

To rzekłszy, zdjął z nogi but safianowy i cisnął nim w twarz mnicha tak silnie, że go aż krew oblała; po czym wyszedł spokojnie z celi. Ochłonąwszy z przestrachu, archimandryta zwołał wszystkich mnichów i całą służbę i kazał przetrząść klasztor, cerkiew i podziemia, by odszukać sprawcę tego dziwnego napadu. Przy najściślejszym jednak poszukiwaniu żadnej obcej osoby nie znaleziono, w sklepach tylko grobowych spostrzeżono, iż wieko trumny starosty kaniowskiego było podniesione, on zaś leżał ubrany tak, jak się zjawił archimandrycie, z jedną nogą bez buta. Przerażenie było nie do opisania i gdyby to zależało od mnichów, wnet by się wynieśli z Poczajowa, lecz zawiadomione o zajściu władze rządowe przysłały wnet oddział żołnierzy i pod straż ich oddały klasztor cały. Strachy wprawdzie więcej się nie ponowiły, nigdy wszakże nie odkryto, kto był ich sprawcą. Domyślano się tylko, że dawni słudzy klasztorni, znający wszystkie przejścia i posiadający klucze od najtajemniejszych kryjówek, urządzili całą tę mistyfikację w nadziei wypłoszenia wstrętnych dla ludności czerńców.

W kilka lat później, kiedy niecny Siemaszko w nagrodę za swą apostazję otrzymał nie istniejącą przedtem godność metropolity litewskiego ze stolicą w Wilniem, wnet zmienił dotychczasowe szaty katolickiego pasterza, a przyoblekł biały kołbu (krągła wysoka czapka) z brylantowym krzyżem na czole. Obdarzony przy tym przez cesarza wysokim orderem z brylantową gwiazdą, nie rozstawał się nigdy z tą oznaką zaszczytów, dla których poświęcił swe sumienie. Latem lubił on przechdzać się samotnie po swym ogrodzie, wysokim opasanym murem, na odpoczynek zaś chronił się do ustronnej altany, gdzie rozpamiętywał zapewne swe bohaterskie czyny. Razu pewnego rozmyślania te przerwane zostały niespodzianym wejściem jakiegoś nieznajomego, który trzymając w ręku wymierzony na Siemaszkę pistolet, zawezwał go groźnym głosem, by złożył natychmiast na stole wszystkie cenne przedmioty, jakie ma przy sobie, jeśli nie chce mieć czaszki roztrzaskanej. Struchlały metropolita wyjął bez wahania zegarek z jednej, a sakiewkę z drugiej kieszeni; nie zaspokojony tym wszakże napastnik krzygnął gromowym głosem: „A krzyż brylantowy! A gwiazda!” Trudno się było opierać – i te więc drogocenne insygnia złożył przed napastnikiem. Nieznajomy schował spokojnie wszystkie zrabowane skarby do kieszeni, zaś odchodząc rzekł drwiąco do obżałowanego Siemaszki: „Żebyś prędzej ochłonął z przestrachu, zostawiam ci na pamiątkę mój pistolet”. Przy tych słowach złożył na stoliku broń, którą trzymał, a która, ku wielkiemu wstydowi ograbionego, okazała się kawałkiem kiełbasy w kształt pistoleta wykrojonej.

Uporawszy się z unitami, rząd rosyjski zabrał się do podkopania mocniej nierównie wkorzenionego obrządku łacińskiego. Posiadając nieocenione narzędzie wywrotu w petersburskim Kolegium Katolickim, potrzebował przede wszystkim zapewnić tej instytucji odpowiedniego swym celom prezydującego.

www.katolik.pl