Pamiętniki św. Zygmunta Szczęsnego (2)

Po zgodnie czcigodnego arcybiskupa Cieciszewskiego i zamianowaniu Piwnickiego biskupem łucko-żytomierskim należało wyszukać nową osobistość do przeprowadzenia zamiarów rządowych. Kapituła mohylewska, korzystając z przysługującego jej prawa, obrała administratorem archidiecezji ks. prałata Szczyta, z możnego rodu i wielkiej świątobiwości kapłana. Odebrawszy wykształcenie duchowne w Rzymie, w Collegium Nobilum, miał on szczęście kolegować tam z księdzem Mauro Cappellari, późniejszym papieżem Grzegorzem XVI, który poznawszy go bliżej i należycie oceniwszy, rad by go bardzo widział na stolicy metropolitalnej w Rosji. Toteż gdy kapituła mohylewska powierzyła mu tymczasowe rządy archidiecezji, Ojciec Święty nalegał na gabinet petersburski, by zgodził się na zamianowanie go metropolitą. Cesarz Mikołaj, doznawszy wiele uprzejmości od Stolicy Apostolskiej z powodu powstania listopadowego, chętnie by dogodził papieżowi, potrzebował jednak że przekonać się, czy kandydat rzymski nie zechce pokrzyżować jego antykatolickich zamiarów. Nie dowierzając w tak ważnej sprawie sprawozdaniom swoich urzędników, postanowił zbadać go osobiście i w tym celu zawezwał go do stolicy. Na długim osobnym posłuchaniu otoczył młodego prałata całym czarem monarszej uprzejmości; przechadzając się z nim pod ramię po swym gabinecie, potrącał co chwila o jakąś niezmiernej wagi kwestię kościelną, w której pragnął wybadać jego zdanie. Gdy jednak prałat Szczyt stanowczo odmówił zabronienia księżom obrządku łacińskiego administrowania unitom św. Sakramentów, oddawania na cerkwie kościołów, kasowania klasztorów i zamykania nowicjatów, cesarz polecił ministrowi spraw wewnętrznych, aby wysłał ks. Szczyta na zwiedzenie kościołów katolickich na wschodzie Rosji położonych – z rozkazem, aby w Saratowie oczekiwał dalszych rozkazów. Spełniwszy to polecenie, prałat Szczyt czekał lat trzydzieści na owe rozkazy i dopiero za panowania Aleksandra II zgrzybiałym już starcem wrócił w rodzinne progi, by kości swe złożyć na ukochanej Białorusi. Pozbywszy się tym sposobem najniebezpieczniejszego przeciwnika, cesarz przedstawił do Rzymu na metropolitę biskupa Pawłowskiego, sufragana kamienieckiego, na diecezjalnych zaś biskupów: Rawę, Łaskiego i kogoś trzeciego tej samej wartości; wszystkich też czterech Stolica Apostolska odrzuciła. Gdy wiadomość o tym przyszła do Petersburga, cesarz wezwał wszystkich upadłych nominatów i oświadczywszy im, iż zostali przez papieża przyjęci, dodał, iż bulle wprawdzie jednak nie nadeszły jeszcze, mogli już wszakże przystąpić do konsekracji. Na to odrzekł Pawłowski, człowiek słaby, ale nie przewrotny:

– Najjaśniejszy Panie! Przestalibyśmy być biskupami katolickimi, gdybyśmy się ośmielili przystąpić do konsekracji bez bulli papieskiej.
– Jeśli tak, to będziemy czekać – powiedział niezadowolony cesarz i pożegnał zimno prałatów.

Być to może najniebezpieczniejszy zamach na katolicką wierność naszego Kościoła; gdyby albowiem rządowi nominaci nie oparli się pokusie, odszczepieństwo jansenistów powtórzyłoby się u nas. O godnym zachowaniu się Pawłowskiego nie zaniechano zawiadomić Stolicę Apostolską, która przyzwoliła na udzielenie mu paliusza, innych zaś kandydatów stanowczo odrzuciła. Jakkolwiek jednak Pawłowski nie działał ze świadomością na zgubę Kościoła, rządy jego wszakże niepowetowane wyrządziły szkody; słabość bowiem jego charakteru przed każdym ustępowała naciskiem, przeciwnikiem zaś, z którym na każdym kroku walkę staczać musiał, był równie przebiegły jak energiczny dyrektor obcych wyznań, Skrypicyn. Pod jego natarczywym naciskiem Kolegium wydawało coraz bezecniejsze ukazy, rujnujące z gruntu wszystkie katolickie instytucje, zwłaszcza zaś życie zakonne. Postępując z istnie bizantyjską chytrością, rząd rosyjski tak umiał zawsze ukryć własne szpony, iż zdawało się na pozór, że nieszczęsna ofiara sama się rozszarpywała. Ilekroć papież, ostrzeżony o popełnianych na Kościele gwałtach, upominał się o pokrzywdzone owieczki, wnet posel carski przedstawiał mu rozporządzenie Kolegium podpisane przez arcybiskupa, nakazujące spełnienie owego bezprawia. Nie brakło też i złośliwego urągania w tej podstępnej przeciw Kościołowi walce.

Kiedy w najwyższych sferach postanowiono zabrać na skarb majątki duchowne, sługom zaś ołtarza skromną natomiast naznaczyć pensję, minister spraw wewnętrznych, nie zdradzając prawdziwego zamiaru rządu, kazał rozpuścić wiadomość, że dobra duchowne wysoko opodatkowane będą. Skoro wieść taka obiegła wszystkie katolickie diecezje, konsystorze otrzymały urzędowe wezwanie, by przedstawiły ministrowi dokładny wykaz nieruchomych dóbr kościelnych z wyszczególnieniem otrzymywanego z nich dochodu. Biskupem łucko-żytomierskim, do którego jurysdykcji i Kijów też należał, był wspomniany już nieraz Piwnicki, jeden z najusłużniejszych rządowych pasterzy, obsypany orderami za wyświadczone wrogom Kościoła usługi. Otrzymawszy od ministra zapytanie co do majątków duchownych i nie wątpiąc, że chodzi o ich opodatkowanie, Piwnicki podał cały dochód z dóbr biskupich na dwadzieścia tysięcy złotych, podczas gdy rzeczywiście przechodził on dwakroć sto tysięcy. Ale jakże bolesnego doznał rozczarowania, gdy w odpowiedzi na swe podanie otrzymał reskrypt monarszy, w którym Najjaśniejszy Pan, wynurzywszy swe zadowolenie z rządów godnego naśladowania pasterza, dziwi się, iż tak mało za trudy swe jest wynagrodzony. Postanawia przeto w drodze łaski, aby na przyszłość podwoić pensję biskupa, podnosząc ją do czterdziestu tysięcy złotych, uwalniając go przy tym od ambarasu mozolnej administracji dóbr biskupich. Uwikłany we własne sieci niesumienny pasterz musiał jeszcze dziękować jak za dobrodziejstwo za ową apoliację, która mu wydzierała przynajmnniej cztery piąte pobieranego dochodu.

Z ruin, jakie owa burza prześladowania nrodowo-religijnego pozostawiła na Wołyniu, wspomnę tylko o tych, na ktore własnymi patrzyłem oczyma jako najbliższe Wojutyna. We wsi Białymstoku zabrano piękny klasztor bazylianów – i kościół, gdzie tyle razy chodziliśmy piechotą na Mszę świętą, na schizmatycką cerkiew obrócono; zakonników zaś wszystkich z których żaden wiary katolickiej nie odstąpił, na wygnanie skazano. Po skonfiskowaniu Boremla, własności Michała Czackiego, szcząc się za straty w bitwie z Dwernickim poniesione, Moskale skazali na ruinę wspaniały pałac, gdzie polski jenerał ze sztabem swoim dni kilka przepędził; kościół zaś ocalony niegdyś przez dzielny hufiec kozaczek na cerkiew obrócony został. Proboszczem horemelskim był wówczas świątobliwy ks. Zawadzki, którego przenieśli do Łysina, gdzie długie jeszcze lata pobożnością i gorliwością swoją wiernych budował, otrzymawszy przy tym w nagrodę cnót swoich od Łaskawego Pana, któremu tak wiernie służył, łaskę uzdrawiania najcięższych nieraz chorób, skoro udający się doń z wiarą i serdeczną skruchą przystępowali. Ponieważ nie zważając na urzędowe zabronienie, udzielał on pomocy duchownej garnącym się doń unitom, uważanym oficjalnie za prawosławnych, wywieziono go przeto do Żytomierza i stawiono przed komisją śledczą, która by niechybnie wysłała go na Sybir, gdyby go nie był ocalił przeważny jeszcze wówczas wpływ senatora Ilińskiego, niegdyś przyjaciela cesarza Pawła, który zaręczył, iż na postępowanie ks. Zawadzkiego żadne polityczne względy wpływu nie miały.


W Łucku, zwanym niegdyś małym Rzymem z powodu licznych świątyń i klasztorów, za mojej jeszcze pamięci było dziewięć w kwitnącym stanie zakonnych i świeckich zgromadzeń, z których każde miało swój własny kościół, a mianowicie: trynitarze, karmelici, bonifratrzy, dominikanie, bernardyni, bazylianie, brygidki, siostry miłosierdzia, wreszcie katedra z biskupem diecezjalnym i sufraganem, kapitułą, konsystorzem i seminarium. Powoli wskutek rozmaitego rodzaju prześladowań w pustkę zamieniały się te przybytki chwały Bożej, tak że pozostał tylko kościół katedralny i to bez biskupa, kapituły i seminarium, gdyż wszystko to przeniesione zostało do Żytomierza. Żeby zaś ze zmianą okoliczności nie wznowiła się kiedy dawna świetność katolickiego Łucka, sprzedano Żydom ruiny, pod warunkiem rozebrania ich w ciągu roku, tak że dziś nic już nie świadczy, że ów gród starożytny był przez długie wieki stolicą województwa i jednej z najobszerniejszych diecezji.

Jakkolwiek wszakże najcięższe ciosy wymierzone zostały przez rząd zaborczy na Kościół katolicki, nie poprzestano atoli na spoliacji dóbr duchownych; skonfiskowano owszem majątki tych wszystkich ziemskich właścicieli, którzy w jakikolwiek sposób przyjęli udział w postaniu. Oprócz olbrzymich fortun książąt Czartoryskich i Sapiehów, równających się obszarem niejednemu państwu niepodległemu, ileż to prawdziwie jeszcze magnackich majątków w ręce rządu przeszło! Przy konfiskowaniu dóbr duchownych na zapytanie ministra, co począć z legatami, do których nabożeństwa lub inne zobowiązanie dołączone były – cesarz Mikołaj odpowiedział krótko: „Nie krępować się warunkami”; tj. zabrać fundusze, nie troszcząc się o to, czy warunki będą wypełnione.

Tę samą zasadę zastosowano i do majątków prywatnych. Karol Brzozowski, zapisując na Liceum Krzemienieckie czterdzieści tysięcy złotych, zastrzegeł wyraźnie, że w razie skasowania liceum lub przeniesienia go w inne miejsce fundusz ten winien wrócić do ofiarodawcy lub jego spadkobierców. Gdy jednak przewidziana katastrofa nastąpiła, a sam żyjący jeszcze legator upomniał się o zwrot kapitału, rząd odpowiedział, że fundusze te obrócone zostały na cele edukacyjne, nie ma więc powodu zwracać ich w ręce prywatne.

Jeden z dzierżawców ks. Adama Czartoryskiego składał przez długie lata wszystkie oszczędności swoje w jego kasie. Wygnany z dzierżawy po konfiskacie majątku księcia dopomniał się o zwrot swej należności. Nowy zarząd zwłoczył lat kilka z odpowiedzią, utrzymując, że nie przyszła jeszcze kolej na rozpatrzenie jego pretensji. Kiedy nareszcie wezwano go do komisji likwidacyjnej, były dzierżawca przyszedł już był do takiej nędzy, że przybył pieszo w chodakach i chłopskiej sukmanie. Spojrzawszy nań prezydujący jenerał nie raczył nawet rozpatrzyć jego sprawy, lecz wygnał go jako oszusta na tej podstawie, że niepodobna, aby tak nędznie odziany człowiek mógł złożyć w kasie książęcej z górą sto tysięcy złotych.

Panna Hortensja Jelowicka wyszła za Piotra Sobańskiego. Po skonfiskowaniu majątku ojca, kiedy dopominała się o posag, otrzymała odpowiedź, że mając bogatego męża, nie potrzebuje posagu. Lecz najbardziej krzyczącą niesprawiedliwość popełniono w stosunku do Grocholskiego, właściciela Sudyłkowa na Wołyniu, do którego kijowski jenerał-gubernator miał osobistą nienawiść; syn tego Grocholskiego, ożeniony już i osiedlony w Galicji, przybył do ojca na krótko przed wybuchem listopadowego powstania i wedle ówczesnych przepisów policyjnych odesłał swój paszport do Żytomierza. Na wiosnę, kiedy grom dział pod Grochowem rozbudził serca wszystkich patriotów, tak iż na ostatnich nawet kresach zabranego kraju poczęto się gotować do walki o niepodległość, młody Grocholski uznał za właściwe wrócić do Galicji, a nie mogąc się doczekać zwrotu paszportu z Żytomierza, puścił się niezwłocznie własnymi końmi do Husiatyna, gdzie miał znajomych na celnej komorze. W drodze ku granicy spotkał formujący się oddział powstańców, którzy zabrali mu konie, tak iż dalszą podróż najętymi odbyć był zmuszony. Po uśmierzeniu powstania, kiedy ustanowiona w Kijowie komisja śledcza wyszukiwała winnych na Wołyniu, Podolu i Ukrainie, przyjmując za dowod uczestnictwa bezimienne nawet oskrażenia, pop sudyłkowski przez osobistą niechęć do Grocholskich zaskarżył młodego dziedzica, że oddał powstańcom swe konie. Dokonane na miejscu śledztwo nie wykryło nic stanowczego, z dwóch bowiem naocznych świadków jeden utrzymywał, że Grocholski zaofiarował swe konie dobrowolnie, drugi zaś twierdził, że mu je gwałtem zabrano. Dla wyjaśnienia tej wątpliwości komisja śledcza zawezwała oskarżonego do Kojowa, gdy zaś ten przedstawił legalizowany w konsulacie rosyjskim wyrok władz miejscjowych, wzbraniający Grocholskiemu wydalenia się za granicę z powodu roztrząsanej w trybunale jego sprawy, komisja zaliczyła go do trzeciej kategorii uczestników, na których ciąży tylko podejrzenie sympatyzowania z buntem. Skoro komisja śledcza, ukończywszy swe działanie, wręczyła akta zebrane sądowi wojennemu, ten zaś na pierwszą kategorię winowajców wydał dekret śmiwerci, na drugą wywiezienie na Sybir z konfiskatą majątków, na trzecią zaś pozostawienie tylko pod nadzorem policji.

www.katolik.pl