Wymagali oni wprawdzie od adeptów swoich hartu i odwagi, lecz zalety owe objawiały się w sposób tak nieprodukcyjny dla społeczeństwa, iż szkodę mu raczej niż pożytek przynosiły. Nazwawszy się bałagułami, od żydowskiej nazwy furmana, poczytywali sobie za obowiązek doskonale wozić czwórką szalonych koni, przy czym do szyku należało, aby powóz był nieresorowy i nie kryty, konie różnej maści i nierasowe, byle doskonale biegały, sam zaś bałaguła, musiał być odziany w skórkowy spencer i takież szarawary, co dało też nazwę towarzystwa skórkowego. Zrobić kilkanaście mil na dzień jedynie dla popisania się szybkością i wytrwałością koni było rzeczą zwyczajną dla bałaguły; gdyby zaś który cofnął się przed znużeniem lub niewygodą, zostałby wnet wykreślony z listy stowarzyszonych. Kiedy raz jechało kilku bałagułów, z których jeden był świeżo zwerbowany, woźnica obrócony twarzą do kolegów rozmawiał wesoło, nie uważając, iż poczęli zjeżdżać ze stromej góry. Nowo zaciężny bałaguła zwrócił się z pewnym niepokojem do powożącego kolegi, wołając: „Uważaj, bo góra!” Zagadnięty spojrzał nań pogardliwie, związał w kłębek lejce i powiedział drwiąco: „To ty się boisz!”, rzucił lejce między konie i począł je batem okładać. Łatwo się domyśleć, co się działo z świeżym bałagułą podczas tej szalonej jazdy, karku wszakże nikt szczęściem nie nadwerężył, a konie same zatrzymały się przy stacji pocztowej, skąd nabyte zostały. Lecz co stokroć smutniejsze niż owe bezpłodne brawady, to ciągłe pijatyki i pohulanki, połączone często ze zgorszeniem lub zniewagą najprzyzwoitszych kobiet. Na pewnym np. balu, gdzie się znajdowała powszechnie szanowana wdowa z jedynaczką córką, jeden z bałagułów zaprosił do panienkę do tańca. Matka, znając go tylko z reputacji, odrzekła poważnie, że córka jej tańczy jedynie z tymi którzy jej byli prezentowani. Odpowiedź ta nie podobała się bałagułom i po swojemu urządzili za nią zemstę. Korzystając z tego, iż przez majątek jednego z nich panie te musiały przejeżdżać, bałaguli licznie się tam zebrali, a gdy znać im dano, że powóz się zbliża, poszli się kąpać tuż obok grobli, której niepodobna było ominąć. Skoro kareta z nimi się zrównała, wszyscy wyskoczyli z wody, otaczając powóz zatrzymany, młody zaś gospodarz otworzywszy drzwiczki oświadczył przelęknionym paniom, iż lękając się, aby który z jego przyjaciół nie został odtrącony od tańca, przeto że nie był prezentowany, korzysta z pierwszej zręczności, by ich polecić łaskawym względom matki i córki; po czym przedstawiał z kolei całe to bezczelne grono. Płaska ta i nikczemna farsa poszkodziła niezmiernie w opinii publicznej i tak już osławionym bałagułom, a chociaż Szaszkiewicz nie przyjął w niej osobistego udziału, znaczna wszakże część odpowiedzialności za tego rodzaju haniebne czyny spadała na niego jako na herszta tej napiętnowanej już pogardą szajki.
Widząc swą popularność mocno zachwianą w poważniejszych kółkach, Szaszkiewicz postanowił ratować ją przystąpieniem do Związku Konarskiego, aby odświeżyć tym sposobem swe więdniejące patriotyczne laury. Nie dziw, że tak samolubne pobudki nie natchnęły Szaszkiewicza duchem poświęcenia, tak iż liczebnie tylko powiększył on listę związkowych, nie przyniósłszy sprawie żadnej siły żywotnej. Jak dalece był to żywioł obcy, a nawet wrogi dążeniom sprzysiężonych, okazało się to najlepiej w chwili próby, kiedy spisek został odkryty. Szaszkiewicz, jako członek bardzo podrzędny, aresztpwany został dopiero po ustanowieniu drugiej komisji śledczej w Kijowie, kiedy cytadela była już przepełniona. Załatwiał on już nieraz z Pisarewem sprawy drażliwe, wymagające dyskrecji, i niejednym tysiączkiem opłacił uniknienie groźnych następstw zbyt śmiałych wybryków swoich; nietrudno mu też było porozumieć się i teraz z wszechwładnym zausznikiem Bibikowa, od którego cały tok śledztwa zależał. Otrzymawszy poręczenie własnego uwolnienia, podjął się on targu o wykupienie z więzienia zamożniejszych, a mniej skompromitowanych związkowych, a że znał dokładnie majątkowy stan każdego, mógł przeto określić dokładnie stopę żądanego okupu, którego część pewna zostawała, jak przypuszczają, w kieszeni pośrednik, który obarczony długami przed uwięzieniem, całkiem oczyścił majątek wyszedłszy z cytadeli. Nie na tym wszakże skończył się udział Szaszkiewicza w procesie prowadzonym przez komisję śledczą; umaczał on ręce w najohydniejszej nierównie zdradzie zaufania, która wykazuje rdzenne skażenie charakteru. Wnet po zawartej z Pisarewem umowie Szaszkiewicz otrzymał pozwolenie swobodnego uwiedzania współwięźniów w cytadeli. Objaśniał on tę swobodę grubą łapówką daną Pisarewowi i wymieniał innych też związkowych, którzy tąż drogą wolność uzyskać mieli; wkrótce jednak okazało się, jaki był prawdziwy cel wolności owej. Zeznania Rodziewicza, Orzeszki i może kilku innych podrzędnych członków sprzysiężenia wydały wprawdzie w ręce rządu głównych przywódców Związku; gdy oni jednak żadnych odkryć ze swej strony nie uczynili, organizacja Związku i środki jego działalności wcale wykryte nie zostały; otóż te właśnie usługę Szaszkiewicz zobowiązał się wyświadczyć rządowi. Śledztwo tyle już wówczas postąpiło, iż niepodobna było wątpić, że głównymi przywódcami na Rusi byli Beaupre, Maszkowski, Michalski i Borowski, toteż zawczasu postanowionym było w łonie komisji, że ci czterej śmiercią karani będą. Pisarew oświadczył to Szaszkiewiczowi, polecając mu oraz, by w zaufanie dwóch pierwszych wkraść się usiłował, gdyż w ich to ręku były archiwa i wszystkie nicy sprzysiężenia. Szaszkiewicz bardzo zręcznie wywiązywał się z powierzonego mu zadania. Wszedłszy do więzienia Beauprego, oznajmił mu z udanym współczuciem, iż oni czterej na śmierć skazani zostali, śledztwo zaś ukończone i wszystkie protokoły do archiwum złożone; komisja przeto już jest rozwiązana.
Odwróciwszy tym sposobem wszelką obawę nowych zeznań, począł ubolewać, że jeden z najpiękniejszych epizodów porozbiorowych dziejów naszych nie będzie znany potomności, gdyż tajemnice Związku pójdą do grobu razem z jego przywódcami. Następnie gorąco namawiał Beauprego, aby spisał wszystko, co pamięta z działalności Konraskiego i jemu to powierzył, on zaś bezpieczna drogą prześle rękopism do Paryża, gdzie przechowany zostanie w Bibliotece Narodowej. Beaupre odrzekł, że sam jeden nie byłby w stanie wywiązać się z tego zadania, raz dlatego, że nie wszystkie szczegóły są mu wiadome, a po wtóre z powodu bardzo nieczytelnego pisma swego, z którym jeden Maszkowski jest należycie obeznany. W takim więc chyba razie mógłby się podjąć tej pracy, gdyby mógł pracować wspólnie z Maszkowskim, którego wiadomości uzupełniłyby jego własne wspomnienia. Szaszkiewicz nie wątpił, że po wydaniu wyroków łatwo da się otrzymać sprawdzenie ich razem, jeśli zaś będą jakie koszta, to on je chętnie przyjmie na siebie. Jakoż tego samego dnia komendant fortecy wprowadził do celi Beauprego pożądanego towarzysza więzienia, a niebawem przeniesiono tam i skromne jego sprzęty. Odwiedził ich też Szaszkiewicz i zaopatrzył we wszystko, co potrzebne było do pisania, tak że niezwłocznie zabrali się do pracy, która szła im tak żwawo, że w dni kilka została ukończona. Po wyczerpującej rozmowie Beaupre treść jej spisywał na oderwanych ćwiartkach, Maszkowski zaś wyraźnym charakterem wnet to przepisywał. Szaszkiewicz często dowiadywał się, skoro zaś praca była dokonana, zabrał rękopism, oświadczając, iż przez panią Pinińską, której mąż świeżo w więzieniu umarł, prześle ten ważny dokument za granicę. W pół godziny później straż więzienna zrobiła w celi rewizji, zabrała ręką Beauprego pisane bruliony i uprowadziła z sobą Maszkowskiego. Teraz dopiero poczęli się domyślać podstępu, ustała zaś wszelka wątpliwość, kiedy przyprowadzeni przed komisję ujrzeli w ręki Pisarewa nie tylko zabrane przy rewizji bruliony, ale i rękopism ręką Maszkowskiego przepisany. Dla pokrycia zdrady Szaszkiewicza Pisarew objaśnił złapanie rękopismu w ten sposób, że policja, spostrzegłszy zbyt częste przejazdy pani Pinińskiej pod oknami więzienia, domyśliła się jakiejś machinacji, postarała się przeto o podobny powóz i ubrała tak samo jakąś damę, co oszukało czatującego w oknie Szaszkiewicza, tak że rzucił do powozu zwitek, przekonany będąc, że wpadnie on w ręce pani Pilińskiej. Wobec własnoręcznych zeznań niepodobna już było zaprzeczyć i och prawdziwości, toteż wówczas dopiero wydano ostateczne wyroki na związkowych i odesłano je na zatwierdzenie cesarza.
Jak zapowiedział Szaszkiewicz – Beaupre Maszkowski, Michalski i Borowski skazani zostali na powieszenie, kilkunastu zasądzono na dwadzieścia lat ciężkich robót w kopalniach, drugie tyle na piętnaście lub dziesięć lat katorgi, ogromna zaś większość wywieziona miała być na Sybir na osiedlenie z pozbawieniem szlachectwa i konfiskatą majątku.
Do tej kategorii zaliczoną została i moja matka, którą zesłano do Berezowa nad Obią, dwa tysiące wiorst za Tobolskiem. Po oczytaniu wyroków wszystkim skazanym czterech mających zginąć na szubienicy wyprowadzono z więzienia na rusztowanie, założono im nawet stryczki na szyje, tu jednak odegrano z góry ułożoną komedię, zanim bowiem kat wytrącił spod nóg wisielcom schodki, na których stali, nadleciał kurier potrząsający w ręku carskim ułaskawieniem. Powstrzymano przeto egzekucję i odczytano łagodzący wyrok, który śmierć zamieniał na dożywotnią katorgę. Młody i ognistego charakteru Maszkowski, schodząc z rusztowania, zawołał z żalem: „Wolałbym raz umrzeć, niż konać co dzień przez długie może lata!” Tegoż jeszcze dnia wszystkich skazanych wywieziono za Ural, nie pozwoliwszy im nawet pożegnać się z krewnymi. Jeden Szaszkiewicz powrócił spokojnie do majątku nie turbowany przez policję i nie bez pewnej aureoli za swój pobyt w kazamatach, z których, jak mniemano, dzięki tylko grubemu okupowi wydostać się potrafił. Dopiero po kilkunastu latach, gdy w początkach panowania Aleksandra II wszyscy zesłani za Konarskiego zostali uwolnieni, laur podstępem zdobyty strącony został z niegodnego czoła, a powszechna wzgarda otoczyła nikczemnika. Jeden z najpierwszych powrócił zza Uralu Lucjan Michalski, pogrzebawszy ojca na wygnaniu. Licznie zgromadzeni w Kijowie obywatel ze czcią i zapałem go powitali, na wydanym zaś dlań obiedzie liczne wznoszono toasty na cześć męczenników sprawy narodowej. Pod koniec obiadu Podlewski, zacny patriota a serdeczny przyjaciel nieobecnego tam Szaszkiewicza, wniósł zdrowie tych znowu prawych Polaków, którzy pozostawszy w kraju, nie przestali wszakże dla dobra ojczyzny pracować, przy czym wymienił między innymi Antoniego Szaszkiewicza. Toast ten do tego stopnia oburzył Michalskiego, iż nie tylko nie wychylił kielicha, lecz zawezwał innych, by toż samo uczynili, opowiedziawszy zachowanie się jego w cytadeli. Podlewski, nie dając temu wiary, uniósł się gniewiem i zażądał honorowego zadośćuczynienia od mniemanego potwarcy. Michalski nie odmówił, pod warunkiem jednak, że wyzywający rozmowi się pierwej z Beauprem i Maszkowskim, którzy nazajutrz przybyć mieli do Kijowa. Podlewski zgodził się na to, a przekonawszy się z ust naocznych świadków, że Michalski mówił prawdę, przeprosił go i zerwał z Szaszkiewiczem nie tylko przyjacielskie, lecz i towarzyskie stosunki. Szczegóły te słyszałem od Michalskiego, a nie mam żadnego powodu o prawdziwości ich powątpiewać. Ale wróćmy już do przerwanego toku wypadków w Wilnie.
Po wyprawieniu do Kijowa znacznej części więźniów śledztwo poczęło się toczyć z większą jeszcze surowością, gdyż obie komisje prześcigały się nawzajem w gorliwości. Pociągano do odpowiedzialności i zamykano w więzieniu za lada błahy pozór współczucia dla sprawy narodowej, a kto raz nawiedził kazamaty, ten nie wrócił już do rodziny, nie przebywszy choć bliższego wygnania. Na początku 1839 roku zakończono wreszcie proces i wydano wyroki łagodniejsze na pozór niż w Kijowie, gdyż jeden tylko Konarski skazany został na rozstrzelanie, ale nikt tu nie został ułaskawiony. Inni związkowi dostali w udziale katorgę lub wygnanie stosownie do udziału, jaki przyjęli w działaniu sprzysiężonych. Po przeczytaniu wyroków pozwolono więźniom zebrać się razem w sali śledczej dla ostatecznego pożegnania, rozumie się pod strażą bagnetów. Gdy wprowadzono Konarskiego, któremu do ostatniej chwili zostawiono na rękach i nogach ciężkie kajdany, blady był i wyniszczony, ale dziwnie pogodny i uroczysty miał wyraz twarzy; rzekłbyś – zwycięzca raczej niż zwyciężony. Jerzego Brynka i innych współwięźniów, którzy przetrwali tortury, nie wydawszy nikogo, serdecznie ściskał, dziękując za męstwo i wytrwanie. Zbliżywszy się do Rodziewicza, gdy ujrzał na twarzy starca głęboką boleść i straszne przygnębienie, podał mu ze współczuciem rękę i rzekł uprzejmie: „Przebaczam ci z całego serca, bo nie ze złej woli, lecz przez słabość jedynie wydałeś w ręce katów tyle nieszczęśliwych ofiar, których całą winą była gotowa do poświęcenia miłość Ojczyzny. Ufam, że znajdziesz wyrozumiałą litość u patriotów i wyrok miłosierny na sądzie Bożym przez wzgląd na szczere łzy twoje”. Ośmielony tą łaskawością zbliżył się doń także Orzeszko w pokornej i uniżonej postawie. Konarski jednak groźnie nań spojrzał i nie podając ręki, sucho i surowo przemówił: „Tobie, rozmyślny zdrajco, ani ja, ani potomność, ani Bóg nawet zapewne nie przebaczy, a piętno Kaima przylgnie na wieki do zhańbionego imienia twego”. Przed wykonaniem wyroku oznajmiono Konarskiemu, że wolno mu prosić o trzy osobiste łaski, które rząd gotów jest uwzględnić, jeśli należnych granic nie przekroczą. Skazany prosił przede wszystkim o uwolnienie swej narzeczonej Emilii Michalskiej, która dlatego głównie uwięzioną została, że mu tak bliską serca była. Żądał następnie, aby czapeczka ręką matki jego haftowana, którą nosił w więzieniu, odesłaną jej została. Pragnął wreszcie, aby mu oczu nie zawiązywano i nie przywiązywano do słupa w chwili rozstrzelania. Wszystkie trzy życzenia uwzględnione zostały. Kiedy go przywieziono na miejsce tracenia za miastem, miał na głowie ową czapeczkę pamiątkowa, na rękach zaś i nogach kajdany, których nie zdjęto mu nawet na rusztowaniu. Chciał coś przemówić do ludu, ale bębny zagłuszyły głos jego, z jasnej wszakże i spokojnej twarzy poznać było można, że do ufności i wytrwania zachęcał. Stanąwszy już pod słupem, uprzejmym skinieniem głowy i ruchem ręki pozdrowił zgromadzone tłumy, gdy zaś o kilkanaście kroków przed nim uszykował się oddział żołnierzy, przeznaczony do wykonania wyroku, żaden muskuł nie zadrgał na jego obliczu, żadna chmurka nie zamgliła pogodnego wzroku. Tu jednak zdarzył się niespodziewany wypadek, który zaniepokoił bardzo przedstawicieli władzy. Kiedy komendant dał hasło egzekucji, oficer dowodzący oddziałem obnażył swą szablę, lecz zamiast zakomenderować: „Ognia!”, podszedł do rusztowania i łamiąc oń klingę miecza, zawołał głośno po rosyjsku: „Nie mam oręża na tak nikczemną wojnę!” Oficer wnet został aresztowany, a zastąpił go inny, który niewolniczo rozkaz wykonał. Konarski patrzył, nie zmrużywszy oka, na wymierzone w pierś jego karabiony, aż rażony gradem kul padł bez życia na rusztowanie. W tej chwili zgromadzone rzesze ludu opanował taki zapał, że przerwawszy łańcuch żołnierzy, tłumy wdarły się na rusztowanie, zerwały z rąk i nóg męczennika żelazne kajdany, chustki we krwi jego maczały i strzępy oddzienia na pamiątkę chwytały. Skoro wojsko plac oczyściło, złożono zwłoki Konarskiego do przygotowanego zawczasu grobu i kazano szwadronowi jazdy tak stratować to miejsce, iżby śladu mogiły nie pozostało; mimo tak jednak w nocy mnóstwem wieńców i kwiatów drogi ów grób ustrojono.
Pół wieku z górą upłynęło już od tej chwili, w łonie ziemi próchnieją kości zarówno niewinnych ofiar, jak i prześladowców, a jednak, nie mówiąc już nawet o sądzie Bożym, któż i tu, na ziemi, nie obierze raczej doli naszych męczenników niż siepaczy cara?
www.katolik.pl